To pierwszy tego typu sondaż w Polsce. Na zlecenie firmy Philips instytut badawczy TNS Polska odpytał Polaków, co wiedzą o promieniowaniu rentgenowskim. I okazało się, że zaledwie 13 proc. łączy promienie Rentgena z wykorzystaniem w kardiologii podczas koronarografii, 18 proc. z diagnostyką neurologiczną, a 37 proc. z poszukiwaniem raka. Panuje u nas wciąż dość staromodne postrzeganie promieni X: zdjęcia złamanych kości i prześwietlenia klatki piersiowej. Być może z powodu tego stereotypu bierze się dość fatalna statystyka – co piąte skierowanie na rentgen lub tomografię jest w Polsce wydane na wyrost.
A przecież to nie jest zabawa bez znaczenia dla organizmu. Słusznie, że dla prawie 9 na 10 ankietowanych pacjentów bardzo istotna jest dawka promieniowania wykorzystywana podczas badania (89 proc.), właściwa ochrona (również 89 proc.) i częstotliwość poddawania się tej „jonizującej” diagnostyce (88 proc. wskazań). Jeśli jednak nie mamy świadomości, że mammografia, tomografia komputerowa oraz klasyczny rentgen emitują identyczne promieniowanie (choć o różnym natężeniu) i znacząco różni się ono od nośników informacji użytych w PET, rezonansie lub USG (tu praktycznie szkodliwości nie ma żadnej) – tak łatwo zapomnieć o konsekwencjach.
Badania są bezbolesne, sprzętu nie brakuje, nie ma więc hamulca, który stopowałby pacjentów przed naleganiem na otrzymanie skierowania. To łatwa pokusa, by sprawdzić, czy w organizmie nie tli się choroba, którą ktoś mógł przeoczyć. A i wielu lekarzy coraz częściej wybiera tę drogę na skróty, popadając w ogólnikowość: „obserwacja głowy”, „obserwacja stawu” – bez żadnych wskazówek dla radiologa, który dowiadując się ze skierowania czegoś więcej o chorym, mógłby zastosować bezpieczniejszą metodę. Nowoczesne urządzenia powinny pomóc wykluczyć wątpliwości, a nie zastępować lekarza w myśleniu. Jeżeli jest podejrzenie torbieli nerki, po co robić tomografię, skoro wystarczy dużo bezpieczniejsze usg? Jeśli wstępne rozpoznanie dotyczy guza mózgu, dlaczego pacjent ma mieć wykonany rentgen, a nie rezonans?
Odkąd diagnostyka obrazowa stała się użyteczna podczas rozmaitych operacji (pod kontrolą obrazu widzianego na monitorze neurochirurdzy, urolodzy i kardiolodzy przeprowadzają skomplikowane zabiegi w naczyniach krwionośnych, sercu, drogach moczowych, mózgu i kręgosłupie), z promieniowaniem jonizującym możemy się zetknąć w różnych sytuacjach. Pacjenci posłusznie naświetlają się drugi i trzeci raz, gdy lekarza kierującego na prześwietlenie nie satysfakcjonuje dostarczone zdjęcie, ponieważ technik zastosował niewłaściwe parametry i nic poza ciemną plamą na kliszy nie można zobaczyć. Nie zawsze więc korzystający z tych metod lekarze – poza radiologami – mają świadomość, na co narażają pacjentów i jak to zagrożenie ograniczyć. Wiele prywatnych placówek wręcz wyspecjalizowało się w wykonywaniu zdjęć radiologicznych, bo zawsze można w ten sposób wyciągnąć od pacjentów dodatkowe pieniądze (częsty argument: nasze aparaty są najlepsze, a wczoraj wykonane zdjęcie u konkurencji jest niewiarygodne). Oczywiście w wypadku zagrożenia życia lepiej wykonać kilka prześwietleń, niż coś przeoczyć. Z drugiej strony – jak długo przymykać oczy na rutynę i brak wyobraźni?
26 maja o godz. 21:53 891
Czy przypadkiem badania CT nie są łatwiej dostępne (kolejki….) niż NMRI? Bo to w jakim stopniu uzasadniałoby nadużywanie CT kiedy można by diagnozować bezpieczniejszym NMRI…
26 maja o godz. 23:52 892
Sytuacja sprzed kilku dni: syn łamie rękę na rowerze. W oddziale ratunkowym szpitala robią zdjęcie RTG, zakładają usztywnienie i odsyłają do domu. Następnego dnia ręka puchnie, więc jedziemy nocą z dzieckiem do prywatnego ośrodka ortopedycznego. Mamy przy sobie poprzednie zdjęcia, które jednak lekarzowi dyżurnemu nie wystarczają. Mówi, że w ich placówce muszą zrobić nowe prześwietlenie, bo system jest skomputeryzowany i żeby ocenić stan musi mieć zdjęcie ręki w komputerze. To klasyczna sytuacja opisana w komentarzu. Wymuszenie zdjęcia rtg, za które oczywiście musieliśmy zapłacić.
27 maja o godz. 17:24 895
MRI jest generalnie kiepsko dostępne.
28 maja o godz. 16:52 911
Z podejrzliwoscia zawsze patrze na „ekspertyzy naukowe” finansowane pzrez przemysl. „Zastanow sie Watsonie, kto z tego mogl odniesc korzysc” mawial Sherlock Holmes
Zapytalem znajomego radiologa (loco USA co prawda) jak to jest. Powiedzial ze a) napromieniowanie podczas pzreswietlenia diagnostycznego odpowiada mniej wiecej tygodniowemu napromieniowaniu z „tla naturalnego” ktoremu kazdy podlega, b) Wspolczesne aparaty to nei aparaty mojego dziadka gdy robilo sie zdjacia na kliszach, a aparaty z elektronicznymi sensorami I elektronicznym pzretwarzaniem obrazu, operujacy dawkami pare rzedow wielkosci mniejszymi niz kiedys.
Na dodatek dolozyl uzasadnienie formalne: lekarz opierajac sie na przeswietleniu musi miec pewnosc ze zdjecie zrobione zostalo w tak isposob aby nie poniesc odpowiedzialnosci prawnej w razie pomylki. Musi wiec pochodzic z pracowni z ktora lekarz ma umowe. Nie mozna polegac na zdjeciu przyniesionym „z ulicy” albo z placowki z ktora nei ma umowy. Nei wiem czy to dziala w Polsce, ale prawdopodobnie tez.